Kategorie
Blog o Kolumbii Ciekawostki Klimat Kolumbia dla turystów Kulinaria Ludzie Wiedza

Kolumbijski Pacyfik – wieloryby i dziewicza dżungla

Jeśli w Kolumbii mamy ochotę na plażowanie, to pojedźmy na archipelag San Andres. Jeśli chcemy poznać dżunglę, to wybierzmy się do Amazonii, a jeśli chcemy połączyć i plażę i dżunglę, to jedźmy do Chocó nad Pacyfik.

Choco to niezwykłe miejsce w Kolumbii i na świecie. Dlaczego?

  • 93% populacji to Afrokolumbijczycy
  • to jedno z niewielu miejsc na kuli ziemskiej, gdzie las tropikalny wyrasta wprost z oceanu,
  • to drugi najwilgotniejszy region na naszym globie. Uwaga, średnia opadów rocznie wynosi 7328 mm!
  • to jeden z bardziej bioróżnorodnych skrawków świata. A endemiczna żabka, Phyllobates terriblis, zwana więc „straszliwą”, jest najbardziej trującym ze wszystkich znanych dotychczas płazów.
  • tutaj naprawdę nie dochodzą linie telefoniczne, nie mówiąc już o internecie. Aby połączyć się ze światem zewnętrznym, należy wspiąć się na pobliską górkę i niczym Statua Wolności łapać sygnał.
  • i zdecydowanie: wybrzeże Pacyfiku to jedna z najbardziej dzikich i nieprzewidywalnych destynacji w całej Kolumbii. Emocje i wrażenia murowane!

Aby dostać się do Nuqui, trzeba wsiąść w awionetkę na lotnisku Olaya Herrera w Medellin. Samolot to czarter, ponieważ żaden liniowy rejs tutaj nie dociera. Aeroplan, który przy odrobinie szczęścia pommieści aż 14 osób, jest jedynym środkiem transportu, chyba, że mamy ochotę na wielogodzinny rejs motorówką wzdłuż brzegu z miasta Buenaventura – Choco porośnięte jest w większości nieprzebytą dżunglą i nie ma tutaj dróg dojazdowych.

Piloci w naszej awionetce robią znak krzyża i włączają silniki. Znak krzyża jest tutaj jak najbardziej zrozumiały i wskazany – lecimy nad gęstą dżunglą, gdzie, w razie awarii, nawet Indiana Jones nie pomoże.

Lądujemy w niepozornej wiosce Nuqui, skąd motorówki rozwożą turystów do ekohoteli w okolicy.

Ciekawa jest wioska Nuqui:

Indianie Embera i Afrokolumbijczycy żyją tutaj obok siebie, nie zważając na dzielącą ich kulturę. To osada zbudowana na palach, ponieważ poziom wody lubi się tutaj gwałtownie zmieniać. W Nuqui czas jakby stanął w miejscu – rybacy zarzucają sieci ze swoich drewnianych czółen, a po ulicach spacerują zarówno psy, jak i prosięta. Gorąco tutaj i parno – średnia temperatura wynosi 26 stopni Celsjusza. Rzeczy natychmiast kleją się do skóry, a co wrażliwsze na wilgoć włosy jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniają się w nieokiełznane lwie grzywy.

Uboga wioska Nuqui nie jest naszym punktem końcowym podróży. Jest nim El Cantil, czyli eko-świadomy i całkowicie wolny od plastiku, rodzinny hotelik, położony około pół godziny drogi motorówką. Podczas rejsu, nikt z pasażerów nic nie mówi. Po pierwsze dlatego, że malownicza linia brzegowa zapiera dech w piersiach, a po drugie dlatego, że hałas silnika nie pozwala się przekrzyczeć.

Jeszcze dekadę temu sprzedawano tereny przy plaży Pacyfiku dosłownie za symbolicznego peso. Dziś można już tylko je od kogoś odkupić, i to za cenę dobrego mieszkania w Bogocie. Kto kiedyś zainwestował w milimetr kwadratowy ziemi, teraz może z niego czerpać zysk, ponieważ turystów jest tutaj coraz więcej.

Wieloryby

Mimo to, plaże w Choco są dziewicze i niemal zawsze puste. Czasami przechodzi plażą kilka osób, a potem długo, długo nikt. Ekohotele najbardziej zapełniają się między lipcem a listopadem, kiedy do wybrzeża Choco przypływają humbaki, aby wydać na świat młode, i naprawdę można zobaczyć, jak parskające wodą i jak tańczą tuż przy powierzchni wody.

Oglądanie wielorybów, choćby z daleka, to najbardziej wzruszający moment podróży nad kolumbijski Pacyfik. Pływają zwykle w parach, matki z młodymi, majestatycznie, spokojnie, ufnie i zgodnie z własnym instynktem. Kiedyś lokalni mieszkańcy pływali obok nich, teraz ochrona zwierząt i względy bezpieczeństwa na to nie pozwalają. Słyszałam jednak, że nurkowanie z humbakami i słuchanie ich podwodnego śpiewu nie ma sobie równych!

Zaraz po wyjściu na ląd z motorówki, chęć zobaczenia wynurzającego się wieloryba jest tak wielka, że przybrzeżne skały, o które rozpryskują się fale, mieszkańcy nazwali „engaña – turistas”, czyli „zmyłki dla turystów”, ponieważ już wielu z nas na ich widok skakało z radości.

Kto mieszka w tym dziewiczym zakątku świata?

Ludność rdzenna, Indianie Embera i Afrokolumbijczycy, żyjący głównie z rybołóstwa i darów natury: kokosa, który dzielnie porasta słabą i mało żyzną ziemię na plaży, endemicznego owocu chontaduro, owocu borojo, 

Na plaży obok naszego ekohotelu mieszka Andres, nauczyciel surfingu, ze swoją żoną, która uczy jogi i synkiem. Chłopczyk wychowuje się niemal w warunkach jak Błękitna Laguna – a jego beztroska jest godna pozazdroszczenia! Jego dniem steruje słońce i odpływ morza, a jego kolegami zabaw są kraby, ryby, ptaki i rodzinny pies bullterier, Marea. Dziecko jest ufne, wesołe, otwarte na rozmowę i nie ma w nim ani śladu jakichkolwiek zmartwień.

Spacerem plażą można dojść z hotelu do wioseczki Termales, nazwanej tak dlatego, że uprzywilejowana jest źródłami termalnymi. Turyści lubią popływać w ciepłym basenie z pachnącą siarką wodą, a osad na ścianach to podobno wspaniała maseczka na twarz. Koszt wejściówki jest symboliczny, a przechodzi się obok szkoły publicznej, w której bawią się dzieci. Wioska Termales to miejsce, w którym od dekad chyba nic się nie zmieniło. Bazą życia jest łowienie ryb i kokos, którego za drobną opłatą chętnie obiorą nam na miejscu maczetą. Dzieci beztrosko biegają po piaszczystych ulicach wioski, a skromne chatki zbudowane są z drewnianych desek. Nie wiadomo, z czego innego jak morze mogą utrzymywać się mieszkańcy. Piaszczyste ziemie nie są żyzne, a przez klimat i brak paszy nawet hodowla zwierząt musi być utrudniona.

Fakt jest taki, że hotele przy plażach Choco niemal w całości uzależnione są od dostaw żywności z Nuqui lub Medellin. Dowożone są jajka, owoce, warzywa, chleb, masło i – mleko w proszku. Mleko świeże w tym wilgotnym klimacie nie utrzymało by się ani chwilę, a sól trzeba mieszać jest z ziarenkami ryżu, bo zbja się w skałę natychmiast.

Mimo tych gastronomicznych utrudnień, jedzenie w hotelu El Cantil nie ma sobie równych. Bazą jest zawsze swieża ryba z dziennego połowu, a do tego dodatki. Jest i smażony maniok, smażone banany warzywne, patacones, gotowany korzeń ñame, ryż z kokosem i świeże soki. Nie można mieć dość. Ziemniaków, mięsa, chleba tutaj nie ma prawie wcale.

Dżungla

Podczas pobytu nad Pacyfikiem jest jeszcze jedno doświadczenie, które trzeba przeżyc i które powoduje gęsią skórkę. To trekking po dżunglii. Idziemy przez las deszczowy wytyczonymi, wąskimi ścieżkami, a zewsząd słychać odgłosy ptaków, owadów, no i jednych z największych mieszkańców – małp wyjców. Trzeba mieć duże szczęście (i specjalistyczny sprzęt), żeby uchwycić w obiektywie zwierzęta; nam wystarcza pełen życia, energii, nieustanny i hałaśliwy odgłos dżuglii – szelest, pisk, skrzek, syk, cykanie i – wycie.

Na trasie przechodzimy przez strumyki, brodzimy w błocie, bujamy się na lianach, dochodzimy wzdłuż rzeki do wodospadu. Po drodze mijamy także ceibas – czyli rozłożyste wiekowe drzewa, nazywane żartobliwie „telefonem Indian”. Ich pusty wewnątrz pień, po uderzeniu, odbija się mocnym echem i w czasach prekolumbijskich używano tych drzew do komunikowania się między plemionami.

Tuż przed deszczem odgłosy lasu magicznie zanikają i nie słychać niczego poza grzmotem w oddali. Z wielkiego hałasu nagle robi się cisza jak makiem zasiał. I wtedy zaczyna padać. Mokniemy natychmiast i rozumiemy już sens posiadania kaloszy na nogach – błoto często sięga do połowy łydek, a wezbrane potoki w lesie dochodzą nam nagle do kolan.

Rzeka wyprowadza nas na plażę, którą docieramy z powrotem do naszego hotelu. Po drodze podnoszę z piasku ciężkiego i rozłupuję go maczetą. Nie ma chyba nic bardziej orzeźwiającego (ani egzotycznego) niż świeży sok z kokosa, pity tuż pod palmą. A to przecież tak naturalna część turystycznego planu nad Pacyfikiem 🙂

Rzeczy po wczorajszej ulewie nadal nie wyschły. Trzeba będzie zapakować je mokre i… wysuszyć w Bogocie. Na ścianie nad łóżkiem ulokował się gekon i poluje na komary. Biała czapla przed domem czyha na pełzającą kolację. Czasem na morzu, w oddali, gdy się zapatrzymy, widać wyrzucane w górę wysokie fontanny z wody i przewalające się ciała wielorybów. Czasem ktoś przemknie plażą, ale dominujące odgłosy to raczej las sa plecami i szum fal.

I tak tutaj toczy się życie. Zgodnie ze słońcem i zgodnie z pływami morza. Prąd włączany jest na 3 godziny dziennie, po zachodzie słońca, aby można było zjeść kolację przy świetle. Zmrok zapada przez cały rok punktualnie o godzinie 18. A o 21 i tak wszyscy ziewają i mimowolnie udają się spać. O 6 rano obudzi nas przecież wschód słońca z całą swoją gamą kolorów i znów pójdziemy na plażę się zachwycać…

 

1 odpowiedź na “Kolumbijski Pacyfik – wieloryby i dziewicza dżungla”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *