Wyprawka dla niemowlaka.
Słowo, które jedne matki wprawia w wielki zachwyt, inne – w popłoch. Osobiście należę do tych drugich, ponieważ juz sama myśl o wykupieniu niezbędnie potrzebnych do użytku rzeczy dla niemowlęcia napawa mnie strachem, że – znając swoje szczęście – połowa tych rzeczy okaże się niepraktyczna.
Przyznam się, że po wyprawkę dla mojego niemowlaka poleciałam do Polski. Tak to już jest, że w Kolumbii ciuszki dla dziecka wyprawki są bardzo drogie, a wszelkie patenty na usypianie, karmienie, odbijanie, przewijanie nie tyle pochodzą z Kolumbii, ale z USA. Dlatego Kolumbijki, po artykuły dziecięce uwielbiają latać do Miami.
Jako Europejka jednakże, szczerze bardziej ufam europejskim technologiom i patentom, szkopuł w tym, że po nie trzeba jeździć na stary kontynent, bo w Kolumbii albo tego nie ma, albo jest po prostu importowane i przez to szalenie drogie.
W Polsce, w każdym sklepie dla dzieci wręczono mi listę niezbędnie–do–życia-ppotrzebnych sprawunków i udałam się na zakupy. Dla kobiety, która nigdy wcześniej nie była mamą, korytarze sekcji dziecięcej to labirynt, z którego bez nitki Ariadny wyjścia się nie znajdzie.
Pierwszy jest las kolorowych zabawek, spośród których zamiast odpowiedniej zabawki dla dziecka prędzej można nabawić się oczopląsu. A po sektorze śpioszków, skarpeteczek, bucików i czapeczek oraz mikro-rękawiczek, które wywołują błogi uśmiech na ustach, przychodzi sekcja mrożących krew w żyłach laktatorów i innych odciągaczy mleka, wkładek laktacyjnych, kremów na sutki no i oczywiście niezwykle twarzowej bielizny ciążowej i poporodowej, której każdy, a nie tylko przyszła mama (i tata), by się szczerze wystraszył.
W rezultacie, przyjechałam z Polski z nosidełkiem, ciuszkami dla noworodka do trzech miesięcy, pierwszymi książeczkami, misiami, rożkiem, i wielką poduchą dla Mamy, a wszystko z wielkim sukcesem zmieściło się w dwie nadane walizki, po 25 kg każda, spakowanych z taką matematyczną dokładnością, że, używając powiedzonka Kolumbijczyków, „nie wmieściłoby się w nie już nawet ziarnko ryżu na stojąco”.
Z wielkim wewnętrznym spokojem przystąpiliśmy z Miguelem do wypakowywania skarbów do szuflad i szafek, inicjując tym samym słynny fenomen wicia gniazda, czyli „nesting”. Z wielkim spokojem stwierdziłam, że teraz już tylko „drobiazgi” typu wózek i łożeczko będą nam potrzebne.
Okazuje się jednak, że wielka poducha „mommy’s pillow” stała się „daddy’s pillow”, ponieważ ja jej do użycia dostaję niewiele, natomiast Miguel wysypia na niej w nocy doskonale. W ciągu dnia natomiast szczęśliwie drzemie na niej pies Moka, więc zamiast „mommys pillow” nosi ona miano również „Moki’s pillow”.
A przy tym, na ostatnim USG okazało się, że nasz Maluch, który na kolumbijskie standardy powinien mierzyć 21 cm – mierzy już 29 cm.
Pani doktor więc, spojrzawszy na mnie, pokiwała głową i stwierdziła, że nie tylko urodzę żyrafę, bo to genetyczne, ale że najprawdopodobniej wszelkie ciuszki, kupowane dla 50 centymetrowego niemowlaka, okażą się zbędne, ponieważ 50 cm to on dawno osiągnie w moim brzuchu, natomiast na planecie Ziemi to mój syn będzie potrzebował rozmiaru na trzymiesięczne dziecko.
Mamy więc jasność sprawy i połowę szafy do wymiany. Oraz kolejne zakupy w planach; tym razem, już w Kolumbii.